SZWAJCARIA

Rzeczy, których wolałabym nie słyszeć od Polek i Polaków w Szwajcarii (a wciąż je słyszę)

Najlepsze twoje teksty powstają z wkurwu – powiedziała mi kiedyś znajoma. Nie wiem, czy ten będzie dobry, ale na pewno rósł we mnie przez dobrych parę miesięcy. A teraz się wylał. Napisałam go, „bo mnie boli” (jak mawiał Cygan z Torunia) i może nie zyskam nim sobie przyjaciół, ale nie taki jest przecież cel „wylewu”. Tytułowe „rzeczy” to komentarze, które nie pochodzą od konkretnych osób, a są kompilacją wypowiedzi, które czytam pod moimi postami na Facebooku, dostaję w wiadomościach prywatnych albo słyszę w rozmowach z Polakami i Polkami w Szwajcarii.
Zamiast odpowiadać za każdym razem to samo, postanowiłam spisać je wszystkie w jednym miejscu i odnieść się do nich, a następnie – ilekroć znowu się z nimi spotkam – przekierowywać do tego tekstu. Czuję, że w tym momencie jest to najlepsza strategia, jaką mogę przyjąć. Zwłaszcza, że te rzeczy powtarzają się coraz częściej, a ja choć uwielbiam niekończące się dyskusje, których ambicją nie jest przekonywanie innych do swoich racji, doświadczam też momentów, w których tracę cierpliwość. Być może macie swoje „rzeczy, których wolałybyście/wolelibyście nie słyszeć od Polaków i Polek w Szwajcarii”. Oto kilka moich:
Kto potrafi pracować, da sobie w Szwajcarii radę
(czyt. jeśli masz problem ze znalezieniem pracy, to znaczy, że nie jesteś wystarczająco zaradna/zaradny)
Szukam pracy w Szwajcarii – z różną intensywnością – od prawie siedmiu lat. W tym czasie nauczyłam się mówić w oficjalnym języku mojego kantonu oraz rozumieć lokalny dialekt. Podjęłam próbę przebranżowienia się (nieudaną, ale zostało po niej fajne hobby). Założyłam firmę, która nawet nieźle działała, dopóki nie pogrążyła jej pandemia. Powoli podnoszę się z gruzów. Napisałam wiele tekstów o Szwajcarii do ogólnopolskich mediów, wydałam książkę, która sprzedała się w kilku tysiącach egzemplarzy i po dwóch miesiącach od premiery miała dodruk, a jej fragmenty właśnie są tłumaczone na język niemiecki. Wypowiadam się na tematy szwajcarskie w radio, telewizji, prasie, podcastach, podczas spotkań online. Robię co mogę i co potrafię, a i tak mam problem z nazywaniem tego pracą, tylko dlatego, że za większością z tych działań nie idzie taka ilość franków, która dawałaby mi niezależność.

Odkąd jestem w Szwajcarii „przerobiłam” kilku doradców i doradczyń zawodowych, z których tylko jedna osoba i to dopiero niedawno powiedziała mi, że wszechstronność nie musi być moją wadą. Dwa razy rejestrowałam się w tutejszym urzędzie pracy. Po drugim razie – i jak sobie obiecałam, ostatnim – załamałam się i zdecydowałam, że wracam do Polski. Udało mi się dotrzeć do ostatniego etapu rekrutacji do pracy w Warszawie. Nie przyjęli mnie ze względu na ograniczony budżet. Zostałam w Szwajcarii.

Zaczęłam chodzić na terapię. Pierwszy lekarz, psychiatra, kiedy usłyszał, że mam dyplom magistra socjologii, wypisał skierowanie na studia licencjackie. Kierunek: praca socjalna. Pisanie i pracę dziennikarską polecił potraktować jako hobby. Ani razu nie usłyszałam pytania, co JA chciałabym robić. Już do niego nie wróciłam. Druga terapeutka poprosiła, żebym zanim złożę papiery na studia zastanowiła się, czy na pewno jest to coś, czemu chcę poświęcić kolejne lata życia. Myślałam długo, patrząc na swoje świadectwo maturalne przetłumaczone na niemiecki. Papiery wylądowały na samym dnie szuflady.

Znam kobiety, które szukały pracy w Szwajcarii przez kilkanaście lat. Skończyły studia (powtórzyły kierunek z Polski tylko po to, żeby mieć dyplom szwajcarskiej uczelni), a żeby zwiększyć swoje szanse na rynku pracy nauczyły się nie jednego, a dwóch języków narodowych. I po tym, jak opowiadały mi, że właściwie już straciły nadzieję, nagle odbierałam telefon i słyszałam: Agnieszka, nie uwierzysz, dostałam pracę! W takich momentach czuję wyłącznie radość, bo wiem, że dopóki trwają rekrutacje, jest dobrze. To znaczy, że może następna będę ja. Przecież wciąż słyszymy, że Szwajcaria to kraj nieskończonych możliwości. A czy cuda też tu się zdarzają?

Piszę o tym wszystkim po to, żeby wyjaśnić jedną rzecz. Kiedy ktoś mi mówi, że gdybym chciała znaleźć pracę w Szwajcarii, to na pewno bym ją znalazła, nie sprawia, że jestem smutna, rozczarowana czy zła. Sprawia, że jestem wkurwiona! Zwłaszcza, gdy słyszę to od osoby, która przyjechała tu z umową o pracę w teczce, mieszkanie wynajęła jej korporacja, integrować się nie zamierza, bo właściwie do niczego nie jest jej to potrzebne, a historie o Szwajcarach słyszała od kolegów i koleżanek w przerwie na lunch.

I nie, to nie jest hejt na ekspatów. Dzięki Waszej pracy i podatkom ten kraj się rozwija i podtrzymuje swój dobrobyt, z czego wszyscy korzystamy. Nie zazdroszczę Wam sukcesu i pieniędzy. Korporacje to nie mój świat i nie mam marzenia, aby w ten sposób pracować. Znamy się, cenimy, inspirujemy, wymieniamy doświadczeniami. Nie musimy się lubić, ani się ze sobą zgadzać. Proszę tylko o jedno – spróbujcie choć na chwilę wystawić nos ze swojej bańki i zrozumieć, że Szwajcaria to nie jest kraj przyjezdnych wyłącznie takich jak Wy. Tuż obok żyją ludzie, którym z różnych powodów trudniej jest się odnaleźć na rynku pracy, ale próbują, czasami po kilka, a nawet kilkanaście lat. Często im się udaje. A jeśli nie, to nie dlatego, że nie chcą/nie potrafią/są leniwi/nie są wystarczająco zaradni. Po prostu mają inną historię.
Jesteś tutaj w gościach, więc musisz akceptować reguły i się do nich dostosować
(czyt. zmieniać Szwajcarię wolno tylko Szwajcarom)
Być może niektórych z Was po przyjeździe do Szwajcarii ucałowano w policzek, podano kapcie i kieliszek zimnego prosecco. Bo tak się właśnie traktuje gości w szwajcarskich domach. Szczerze zazdroszczę, bo ja na wejściu dostałam listę pytań: po co tu przyjechałam, co zamierzam robić, ile pieniędzy mam na koncie i z iloma osobami mieszkam. I tak przez następny rok, zanim nie wyszłam za mąż za Szwajcara. Wtedy nagle, jak ręką odjął, urzędnicy zupełnie o mnie zapomnieli (zaraz pewnie sobie przypomną, bo staram się o paszport).

Być może niektórzy z Was czują się w Szwajcarii jak w gościach. I ja to naprawdę szanuję, a czasem może nawet też bym chciała się tak poczuć. Jednak moja historia jest inna. Wprosiłam się tu „na bezczela”, bez pracy, planu i trzeciego filaru. Co gorsza, zostałam, ku utrapieniu wielu urzędników próbujących za wszelką cenę się mnie pozbyć, żebym przypadkiem nie popsuła im statystyk bezrobocia (teraz jestem, podobnie jak wiele innych kobiet, częścią ogromnej skali zjawiska zwanego bezrobociem ukrytym). Dlaczego zostałam? O tym w ostatnim punkcie tekstu.

W tym miejscu chciałam natomiast wyjaśnić jedną rzecz: nie przyjechałam do Szwajcarii w gości. Płacę podatki, ubezpieczenia, moje składki – jeśli mam z czego je zapłacić – zasilają system emerytalny, a zakupów nie robię w Niemczech tylko w lokalnych marketach i u tutejszych rolników. Nie jeżdżę na gapę, sprzątam po swoim psie i nie rzucam petów na ulicę. Znam historię Szwajcarii i potrafię nawet zaśpiewać hymn (no prawie, słów wciąż się uczę). Czuję się tak samo ważną uczestniczką życia społecznego jak ponad dwa miliony innych mieszkających tu cudzoziemek i cudzoziemców i sześć milionów Szwajcarek i Szwajcarów.

Staram się nie mieć kompleksów, a jeśli jakieś mam (np. uważam, że wciąż nie potrafię dobrze pisać po niemiecku), to pracuję nad tym, żeby za bardzo mi nie dokuczały. I jeszcze jedna ważna rzecz: nie otrzymałam od państwa szwajcarskiego ani rappena (czyste powietrze i woda na szczęście są jeszcze za darmo) i nigdy tego nie oczekiwałam, a co udało mi się osiągnąć, jest wynikiem pracy i wsparcia bliskich (porażki także biorę na siebie). Dlatego uprzejmie proszę: nie narzucajcie mi retoryki szwajcarskiego miłosierdzia gminy.

Jeśli zaś chodzi o kwestię reguł i konieczności dostosowywania się do nich… Czy widzieliście film „Die Schweizermacher”? W pierwszej scenie słyszymy przemowę na szkoleniu dla inspektorów policji ds. obcych: „W naszym kraju każdy jest mile widziany. Zawsze akceptujemy obcych, czy to turysta, czy pracownik. Co innego, kiedy obcy zechce zostać. Wtedy musi się dostosować”. Brzmi znajomo? Tylko, że to film z 1978 roku, w dodatku komedia!

Szwajcarskie reguły znam aż za dobrze, bo gram zgodnie z nimi już prawie siedem lat. Niektóre mi się podobają, inne nie, ale wiem, że (póki co) i tak nie mogę ich zmienić. Co za to mogę zrobić? Pisać i mówić o rzeczach, których akceptacja przychodzi mi z trudem oraz o takich, których nie jestem w stanie zaakceptować wcale. Dokładnie tak samo robiłam w Polsce i robiłabym w innym kraju, w którym przyszłoby mi żyć i pracować. Czy mam do tego prawo? Patrz wyżej. Może mam mylne pojęcie integracji, ale dla mnie jest ona po to, żeby za jakiś czas, kiedy już dostanę narzędzia potrzebne, by „zmieniać świat” (czyt. prawo głosu), po prostu zacząć to robić.

Zresztą zobaczcie, ile pozytywnych zmian w Szwajcarii zapoczątkowali właśnie przyjezdni. Gdyby nie oni (my!), nie byłoby nie tylko wielkich wynalazków, patentów, czy drugiej literackiej Nagrody Nobla na koncie Szwajcarii (wiwat Hermann Hesse!), ale i rzeczy, z których korzystamy na co dzień, jak choćby żłobków, które niegdyś zaczęły powstawać z potrzeby pracujących Włoszek. Także Polki zmieniają Szwajcarię, o czym możecie przeczytać w cyklu wywiadów, który jakiś czas temu opublikowałam na blogu. A wprowadzone w tym roku urlopy ojcowskie? To właściwie zasługa lobby ekspatów, którzy w międzynarodowych firmach po prostu nie wyobrażają sobie, że może być inaczej. Właśnie największe korporacje zaczęły świecić przykładem i dawać swoim pracownikom płatne dni wolne na czas po narodzinach dziecka.

Szwajcarskie „tak” lub „nie” w referendum jest tylko finałem debat, które toczą się w społeczeństwie od lat. My również – choć formalnie głosu nie mamy – możemy brać w nich udział. Nie odbierajmy sobie tego prawa pielęgnując w głowach dawno już wyblakły obraz imigranta-gościa.
O Szwajcarii jak o zmarłych – wolno mówić albo dobrze, albo wcale (czyt. kiedy ty wreszcie przestaniesz narzekać)

Napiszę teraz coś, co wydaje się być oczywiste, ale od czasu do czasu chyba warto sobie o tym przypominać. Wielu obcokrajowców (ekspatów, imigrantów, nazywajmy się jak chcemy), nie tylko Polek i Polaków, przyjeżdża do Szwajcarii wyłącznie dla pieniędzy. I nie ma w tym niczego złego. Chęć zarobku i poprawy sytuacji materialnej była, jest i będzie głównym motorem migracji, o czym uczyliśmy się już w szkole, kiedy wizja wyjazdu z kraju jeszcze pewnie nie świtała nam w głowach. Czasami mam jednak wrażenie, że te płynące szerokimi strumieniami franki nie tylko potrafią skutecznie zamknąć nam oczy, ale i usta.

Widzę to po sobie. Kiedy trafi mi się kilka niezłych zleceń i mam pieniądze na koncie, Szwajcaria od razu wydaje mi się jakaś lepsza. Rozpływam się nad alpejskimi krajobrazami, smacznym jedzeniem, uśmiechniętymi Szwajcarami, kierowcami zatrzymującymi się na przejściach dla pieszych i trochę zapominam o rzeczach, które mnie denerwują. Nic bardziej ludzkiego, prawda?

Podejrzewam, że większość z Was na co dzień nie dostrzega „brzydkich” stron Szwajcarii, bo po prostu się z nimi nie styka. Ot, czasem jakiś bezdomny zablokuje wejście do sklepu albo ktoś poprosi o pieniądze na ulicy (tam, gdzie nie jest to zakazane). Za chwilę przecież o tym zapominamy, ciesząc się, że tutaj nie ma „ich” tak wielu jak w innych krajach. A nawet jak pojawia się więcej, to przecież miasto i tak zaraz „posprząta”.

Od kilku lat zajmuję się Szwajcarią zawodowo i tak już mam, że najbardziej interesują mnie właśnie te zacienione obszary, których na pierwszy rzut oka nie widać. Choroby psychiczne, samobójstwa, wykluczenie kobiet, przemoc domowa, bieda, bezdomność, historie nieszczęśliwych imigrantek i imigrantów. To nie są „fajne” tematy, ale uważam, że trzeba o nich mówić i pisać (może od czasu do czasu przeplatając to jakimś ładnym widoczkiem z gór). Dla równowagi, uczciwości, dla wszystkich tych, którym się wydaje, że mieszkają/mieszkamy w raju.

Dla mnie bywa to trudne, bo Szwajcaria nie jest krajem, do którego przyjechałam zarobić pieniądze i po kilku latach z niego wyjechać. To ojczyzna mojego męża, mam tu szwajcarską rodzinę i znajomych. Jest to kraj, w którym chcę pracować, spełniać się w różnych obszarach i w którym zostanę pewnie jeszcze przez wiele lat. To kraj, który kocham i którego czasem nie znoszę (i tu znowu, bardzo podobnie mam z Polską). Przez który płaczę – ze szczęścia i z bezsilności. Kraj, który zostanie ze mną i we mnie na zawsze, nawet jeśli kiedyś go opuszczę.

Ale właśnie to sprawia, że chcę poznać Szwajcarię we wszystkich jej odcieniach. Cieszyć się z rzeczy dobrych i pięknych, ale też mierzyć ze złymi i brzydkimi. I tak długo, jak będę zauważać te ostatnie, będę się też z nimi konfrontować. Nawet, jeśli dla niektórych moich Czytelników i Czytelniczek oraz dla mnie samej nie jest to wygodne.
Nikt cię tu na siłę nie trzyma. Jak się nie podoba, droga wolna (czyt. „wyp********, więcej czystego powietrza dla nas”)
Ktoś zapytał mnie ostatnio, czy gdybym nie poznała Szwajcara, wybrałabym Szwajcarię jako swój kraj emigracji. Odpowiedź brzmi: na pewno nie. Tak jak i pewnie żadnego innego kraju w Europie czy poza nią. Szwajcaria nie była pierwsza. Mieszkałam wcześniej w Holandii, co bardzo miło wspominam, ale po powrocie do Polski byłam przekonana, że nie będę już próbowała życia za granicą. A tu niespodzianka.

Zurych i Warszawę dzielą dwie godziny samolotem i pół doby autem. Nic prostszego, jak tylko spakować kilka walizek i ciao Szwajcario! Ale ilu i ile z nas rzeczywiście ma swobodę (i odwagę), aby podjąć taką decyzję? Wyjechać z Polski nie jest łatwo, wrócić jest chyba jeszcze trudniej. Słyszałam, że po siedmiu latach za granicą już się zostaje na dobre, ale ja nie wierzę, żeby istniały tu jakieś magiczne granice czasowe.

Polacy i Polki wyjeżdżają do Szwajcarii z różnych powodów: dla wspomnianych już pieniędzy, bo pojawiła się lepsza oferta pracy, czasem na studia, niekiedy z konieczności. Dlaczego wyjechałam, to wiecie, ale oprócz męża-Szwajcara mam tu coś więcej. Mój dom. Albo raczej jeden z domów, bo już wiem, że można mieć ich więcej. Mam swoje książki, miejsca, trasy kolejowe i wędrówkowe, ulubione muzea i produkty z Coopa, znajome kawiarnie, sąsiadów, koleżanki i kolegów, a nawet kilka bardzo cennych przyjaźni. Tego wszystkiego nie da się spakować do walizki. Nie da się też tak po prostu tego zostawić.

Poza tym chyba rzadko kiedy jesteśmy w Szwajcarii w tak komfortowej sytuacji, aby samemu decydować o wyjeździe. Mamy mężów i żony, partnerów i partnerki, ich życia, pracę, rodziny i znajomych. Mamy dzieci, dla których „dobra” często przedłużamy pobyt „jeszcze o rok”, żeby nauczyły się języka, żeby skończyły szkołę… Każdy z nas przenosząc się tutaj, dużo zainwestował i inwestuje właściwie każdego dnia. I nie chodzi tylko o pieniądze. Więc jeśli jakaś osoba mówi mi, że „jak się nie podoba, zawsze można wrócić”, to może dlatego, że wyjazd nigdy nie przeszedł jej przez myśl. Choć w sumie trudno mi w to uwierzyć.. Próbuję zrozumieć intencje, ale nie za bardzo mi to wychodzi. I tak sobie myślę, że mówienie komukolwiek takich rzeczy jest po prostu wyrazem braku wrażliwości i empatii. Bo a nuż ktoś marzy o tym, żeby wrócić i będzie mu po prostu smutno? No właśnie, może czasem lepiej ugryźć się w język (albo w palec, jeśli pisze się na klawiaturze).

I to tyle. Dziękuję za uwagę tym z Was, którzy dotrwali do końca tego przydługiego wyładowania emigracyjnego bagażu słów. Co złego to nie ja! I żeby była jasność: dalej możemy o tym wszystkim rozmawiać. Prawda? ;)

04/ 05/ 2021
Tekst: Frau Kaminska
Foto: AE Krol Photography
Więcej w kategorii SZWAJCARIA
    Napisz do mnie:
    E-mail: hello@fraukaminska.com
    Odwiedź moją stronę:
    www.fraukaminska.com
    Obserwuj mnie:
    Facebook | Instagram
    © Frau Kaminska
    © logo: toolinkowo
    Made on
    Tilda