Tydzień VI. Społeczeństwo się organizuje
Liczba zachorowań skacze o kilkaset przypadków dziennie. Za jakiś czas przestaną podawać te liczby w mediach. Za to jak grzyby po deszczu pojawiają się apele o pomoc. Szpital kantonalny w Lucernie poszukuje wszystkich: od medyków po niewykwalifikowanych wolontariuszy. Zgłaszam się następnego dnia. Ze względu na liczbę zgłoszeń, nie przyjmują więcej ochotników. Miasto Kriens też szuka. Spotkanie informacyjne odbywa się w kościele, tymczasowo zamienionym w punkt dowodzenia. W nawie głównej, rozsadzeni daleko od siebie jak na egzaminie maturalnym, chłoniemy informacje, co wolno a czego nie. Nie podajemy rąk. Nie wchodzimy do mieszkania. Robimy co trzeba: zakupy, wynieść śmieci i surowce wtórne (choćby świat się walił, w tej dziedzinie musi panować porządek), wyjść z psem. Zakupy tylko podstawowe, żadnego preppingu. Gdyby ktoś zażyczył sobie pięć kilo cukru i kopę jaj, mamy meldować do centrali.
Kilka dni później dostaję pierwsze zlecenie: odebrać leki z przychodni. Tam prawie apokalipsa. Emeryci szturmują recepcję. Kobieta, której dostarczam leki przyznaje, że ma zapas na parę miesięcy. Nie dziwię się, że w aptekach wprowadzono limit na aspirynę i tabletki przeciwbólowe. Kolejne zlecenia to zakupy spożywcze. Listy zakupów są fascynujące. Sałatka makaronowa, parówki, purée ziemniaczane. Widać, że samotny mężczyzna, który gotować nie chce albo nie umie. Dla takich osób gazety publikują teraz „ABC gotowania dla dorosłych.” Inni nasi podopieczni mają bardziej rozbudowane plany. Cztery sznycle, ale nie grubsze niż na centymetr (mają być ucięte przy mnie, na stoisku masarskim, jak zapisane jest w instrukcji), fenkuł, oliwki i rukola, jogurt bez laktozy. Do tego wskazówki, do którego sklepu pójść. Niektórym jest wszystko jedno. Inni zaznaczają, że do delikatesów. Przed mieszkaniem, gdzie deponuję zakupy, znajduję kopertę. W niej podziękowania i 5 franków, żebym miała „na kawę”. Oczywiście, jak otworzą kawiarnie. To prędko nie nastąpi.
Naród popiera decyzje rządu. Może tylko fakt, że sklepy ogrodnicze są zamknięte trochę denerwuje. No bo siedzisz w domu, jest wiosna, to można by chociaż kwiatki posadzić na balkonie. No ale właśnie nie można. W osiedlowym sklepiku, emeryt w kaszkiecie i swetrze na guziki rozpaczliwie rozgląda się po regale z jarzyną. „Sadzonek szukam”, mówi z mało szwajcarskim akcentem. Żona go wysłała. „Przykro mi, sadzonek nie mamy”. „To może chociaż cebula?” Mężczyzna nie chce wracać z pustymi rękami. „Z tej sklepowej i tak nic panu nie wyrośnie”. Ta pustynia konsumpcyjna jest sucha tylko pozornie. Pod powierzchnią tego co wygląda na przerwę od zakupomanii, bujnie kwitnie podziemie. Kto umie nawigować online, kupi wszystko. Sadzonki i ziemię do kwiatków też. Na naszej ulicy samochód firmy kurierskiej jeździ tam i z powrotem. Poczta wprowadziła już ograniczenia na dostawę paczek. Sortownie pękają w szwach, a listonosze narzekają na bóle krzyża.
Zamknięty fryzjer też irytuje. Warstwa żelu we włosach mężczyzn wyraźnie się zwiększa, a odrosty na głowach kobiet dekamuflują ukrywaną siwiznę. Narzeczony męczy mnie, żebym go ostrzygła. Bronię się jak mogę: „Zobacz, pani Sommaruga też ma fryzurę na Limahla. To hit tej wiosny.” Od początku podejrzliwie obserwuję członków rządu: czy mają prywatnego fryzjera, podczas gdy naród cierpi na permanentny bad hair day? Okazuje się, że w porządnej demokracji ludzie – pod tym względem – naprawdę są równi.
Obowiązkowe dwa metry dystansu powoli wchodzą w społeczny krwioobieg. Na chodniku sąsiedzi omijają się szerokim łukiem. Nastolatki jedzą lody przed sklepem, na dwóch końcach ławki, jakby się właśnie pokłóciły. Dwóch facetów na murku pije trzecie piwo. Między nimi dwa metry. Nasza comfort zone rozszerza się do niekomfortowych rozmiarów. Jedni uśmiechają się skrępowani, robiąc unik na trawnik. Inni odwracają oczy. Ci co się zamyślą i zapomną o nowym savoir-vivre, usłyszą bolesną uwagę pod swoim adresem. „Proszę się ode mnie odsunąć!” Taka bezpośredniość (bez słynnego koniunktiwu) jest w Szwajcarii czymś niesłychanym.
Przez okno mieszkania słychać serenady: kosiarkę sąsiada i karetkę na sygnale. Czy mi się zdaje, czy tę drugą słychać teraz częściej? Na karetkę zaparkowaną dwa domy dalej wpadam wracając z zakupów. Zimny dreszcz przebiega mi po plecach. W domu narzeczony wita mnie z plastikową butelką w ręce. „Zwinąłem z pracy”, oznajmia rzeczowo. „Zdezynfekuj.” Do kompletu maseczka. Od tej pory na zakupy chodzimy zamaskowani. Bonnie and Clyde epoki COVID-19.
Tydzień VII. Taki mały kraj
Po pustych ulicach dobrze jeździ się samochodem. Zwłaszcza jeśli od dawna nie siedziało się za kółkiem. Codziennie wymykam się z domu, zrobić kurs po okolicy. Miejskie chodniki są puste, ale tam, gdzie zaczyna się życie prywatne, panuje większy luz. Schowani na opuszczonym placu zabaw młodzieńcy palą marihuanę, a grupa emerytów delektuje się cuvée na pikniku na pobliskiej górce. Życie balkonowo-ogródkowe kwitnie. U sąsiadów grill jest codziennie. Są goście, piwo i kiełbaski. Trudno się dziwić, w sklepach zaczynają się promocje.
Wielkanoc zbliża się wielkimi krokami. Czas rodzinnych wycieczek i wizyt w kościele. Żeby zniechęcić ludność do spacerów, Lucerna planuje zamknąć główną promenadę. To samo zrobił już Zurych. Miasto Zug wprowadziło patrole konne, które rozganiają spacerowiczów. Nad jeziorem w Lucernie wciąż widać amatorów pięknych widoków. Tu ktoś z psem, tam rodzina z lodami. Na trawniku przed zamkniętym hotelem piętrzy się góra zdemontowanych ławek. Człowiek jak gołąb, lubi usiąść. Żeby go do tego zniechęcić, miasto zarządziło demontaż. Kościoły są otwarte, mszy jednak się nie odprawia. Woda święcona wyparowała. Ze względów bezpieczeństwa, jak czytam na drzwiach jednej świątyni. Proboszcz zachęca do modlitwy za tych, których dotknęła tragedia. I informuje, że pogrzeby odprawia się bezpośrednio na cmentarzu, tylko w gronie najbliższych. Fakt, nekrologi w gazecie opatrzone jest komentarzem: „Pogrzeb w gronie najbliższych. Msza w intencji odbędzie się w terminie późniejszym”. Czyli po zakończeniu stanu wyjątkowego.
Zapuszczam korzenie w domowym biuro-areszcie i szukam dobrych stron życia w samoizolacji. Pasjami nadrabiam zaległości kulturalne. Moje ulubione radio przestawiło się na szwajcarską muzykę (tę współczesną, nie mam na myśli jodłowania). To w ramach wspierania miejscowych artystów. Całymi dniami puszczają szwajcarskie the best of z kolejnych dekad. W innej sytuacji nie miałabym okazji jej poznać. Szwajcarscy pisarze czytają fragmenty książek online. Kilka szwajcarskich filmów obejrzę w internecie, gdzie teraz są dostępne legalnie i tanio.
Ucieczka w to, co nam znane, jest wygodnym rozwiązaniem: dodaje siły w czasie kryzysu, ale zawęża horyzont odczuwania. Szwajcarska telewizja informuje głównie o sytuacji w Szwajcarii. Dodatkowo o Włoszech, Hiszpanii i innych „ważnych” sąsiadach. Europa nie-zachodnia w mediach praktycznie nie istnieje. Od wybuchu pandemii w wiadomościach padło kilka słów o Chorwacji, ale to z okazji trzęsienia ziemi. Z Kosowa nadali relację o kryzysie rządu. No i z Węgier, kiedy Viktor Orbán, pod przykrywką pandemii, podarował sobie władzę absolutną. Inne kontynenty też prawie nie istnieją. Zglobalizowany świat skurczył się nam do minimum.
Tymczasem w sklepach rzucili nowy towar. Szwajcarskie flagi z hasłem w czterech językach: „Razem odpowiedzialnie i solidarnie.” Solidarna wydaje się być nasza sąsiadka, kiedy ogłasza całkiem na poważnie: „Wszyscy powinni się pozarażać. W ten sposób się uodpornią”. „A ci co przy okazji umrą?” Pytam. „Przecież nie umiera aż tyle. Włosi są po prostu gorzej zorganizowani.” Podobną opinię słyszę wielokrotnie. Poza tym „świat jest przeludniony, więc lepiej, jak liczba ludności się zmniejszy.” Włosy stają mi dęba. „A gdyby to o twoich rodziców miałaby się ona zmniejszyć?” W tym samym czasie, w Indiach, tysiące ludzi maszerują pieszo do domu (bo pociągi zjechały na bocznicę) a moje kuzynki w Lubelskiem szyją w domu maski (bo – to nie prima aprilis – w szpitalach ich zabrakło). Czy krótkowzroczność to konieczny efekt uboczny pielęgnacji własnej tożsamości?
Choroba jakby powoli traciła walor grozy. Być może ludzie uodparniają się psychicznie na wirusa? Zdiagnozowanych jest już 24.000. Tych liczb telewizja już jednak nie podaje. O zdrowiu mówi się już coraz mniej. Więcej o gospodarce i jej ratowaniu. Kolejne branże zgłaszają swoje roszczenia. Fryzjerzy, przedszkolanki, każdy kto może. Nawet kolej chce odszkodowań za straty spowodowane brakiem pasażerów. Z etapu siania przestrachu przeszliśmy na etap radzenia sobie z kryzysem. Rząd obiecuje, że pod koniec kwietnia rozluźni uścisk. Ale warunkiem jest to, by w Wielkanoc zostać w domu. Dla Szwajcarów, którzy w święta masowo ruszają na południe kraju, to brzmi jak asceza.