Wątpliwości rosną
W połowie czerwca po dawnych środkach bezpieczeństwa nie ma śladu. Euforia z powrotu do życia, aktywności, konsumpcji – wszystko to tłumi inne rozważania. Pewnie rozsądek też. Maski znikają z przestrzeni publicznej, tak szybko jak ostatnie łachy śniegu w Alpach. W supermarkecie płyn do dezynfekcji jeszcze stoi, ale z boku, zdetronizowany przez górę koszyków, które zachęcają do pakowania kolejnych zakupów. Otwierają się kina, lada chwila rząd pozwoli na organizację koncertów nawet na kilkaset osób. Zurych (gdzie po północy obowiązywała godzina policyjna) „uwalnia” życie nocne. Można bawić się do woli, na własną (a nie rządu) odpowiedzialność. I nawet nocne autobusy wróciły na ulice.
Gdzieś na boku słychać jednak pytania. I pierwsze wątpliwości. Bo jak pogodzić to, co mówią epidemiolodzy, że wirus wciąż jest wśród nas z parciem na powrót do maksymalnej aktywności? Granice są otwarte, ale samolotów właściwie niet. Co i rusz telewizja bąka, że na świecie wirus nadal szaleje. Uniwersytet zapowiedział, że zajęcia jesienią będą online. Mimo tego, że teraz można imprezować pełną parą. To jak to jest z tą chorobą?
Zaplanowane w bezpiecznych odstępach czasu kroki milowe przyspieszyły tempo. Co miało się dziać w lipcu, zdarzyło się już w czerwcu. Co w czerwcu, to w maju itd. Sąsiadka na schodach wyrzeka: Rząd nie kieruje się dobrem społeczeństwa, tylko gospodarki. W najgorszym okresie pandemii, sprawiał wrażenie jedności, teraz każda partia ciągnie w swoja stronę. To wszystko lobby biznesowe, sąsiadka krzywi się z niesmakiem. „Nie lubię tego partyjniactwa”, dodaje.
Wirus wciąż jest wśród nas, nawet jeśli o nim trochę zapomnieliśmy. Na wszelki wypadek, zaopatrzyłam się w kolekcję masek na twarz. Niewiele osób podziela mój entuzjazm dla tego dodatku do stroju. Członkowie rządu też nie pokazali się w masce. Szwajcaria cały czas wstrzymuje się z wprowadzeniem nakazu noszenia ich, choćby w transporcie publicznym (choć konduktorzy apelowali). Rząd pozostał przy zaleceniu, że nosić… warto: „Szwajcarom nie należy zakazywać. Liczymy na rozsądek obywateli”. W gazecie pojawiła się debata, dlaczego rozsądek pozostaje głuchy i ludzie nie zakładają maski. Wygrała teoria, że to dlatego, że maska bardziej chroni innych niż nas samych. Po co się wysilać dla innych, głosił autor, rekonstruując statystyczną logikę mieszkańca kraju. To by przeczyło wizji solidarnych obywateli, którzy troszczą się o siebie nawzajem.
Znajoma – młoda, choć z grupy ryzyka – spytała mnie niedawno, czy ma prawo wymagać, by ludzie nosili maski, żeby osoby z mniejszości – takie jak ona – chronić przed wirusem. Jasne, że tak. Mniejszości się chroni. Czy to nie jest jakaś żelazna zasada demokracji? Ale jak choroby nie widać (a i słychać o niej też niewiele), wszelkie środki prewencyjne wydają się zbędne. Sensowność całego lockdownu zaczęła być poddawana w wątpliwość. Ale to tak jak w ogóle z prewencją, mówi ta sama znajoma, która notabene pracuje w ośrodku pomocy narkomanom. Skuteczność prewencji jest jednocześnie jej gwoździem do trumny. Ludzie skłonni są zapominać, że problemy lubią wracać.
Odwrót od rzodkiewki
Zaległości w kontaktach towarzyskich nadrabiam, gdzie się da. Zresztą, nie tylko kontaktów jestem spragniona. Nieprzewidywalności, beztroski, śmiechu. Przypadkowych interakcji, small talków, wszelkich elementów, który wychodziłyby poza korona-rutynę. Powrót do życia towarzyskiego oznacza, że rzodkiewki popadają w zapomnienie. Ogród już nie jest kompensatą braku towarzystwa. To samo dotyczy sklepów spożywczych. Podczas lockdownu, kupienie nawet jednej cebuli było dobrą wymówką, żeby wyjść z domu. Co ja zrobię, że potrzebuję ludzi, interakcji, nawet w minimalnym stopniu. Siedzenie w domu to nie dla mnie. Ale dzięki home office odkryłam, że sąsiad z drugiego piętra maltretuje dorosłą córkę. Rząd miał chyba rację mówiąc, że zakaz wychodzenia z domu wpłynie na przyrost przemocy domowej.
Patrząc na kwitnący ogród, myślę: Całe szczęście, że pandemia wybuchła na wiosnę. A kiedy będzie druga fala? Od jakiegoś czasu do mediów przebijają się wiadomości o ponownym wzroście liczby zachorowań. Niby niewiele, ale jednak: sto, sto kilkadziesiąt na dzień. To i tak luksus w porównaniu do krajów, które akurat przeżywają masową tragedię i śmierć tysięcy ludzi. Prędzej czy później choroba dociera wszędzie. Cóż, efekt globalizacji.
W obliczu rosnącej liczby nowych zachorowań, rząd robi jednak ten radykalny krok, z którym tyle się wstrzymywał. Maski będą obowiązywać, przynajmniej w transporcie publicznym. Teraz kiedy jadę pociągiem patrzą na mnie same oczy. Oczy i tylko oczy. Zwielokrotniony big brother i big sister. (Kosmetyczka w drogerii próbuje mnie namówić na prelekcje o podkreślaniu oczu: kiedyś były zwierciadłem duszy, teraz głównym medium komunikacji – mówi z przekonaniem).
W kraju, w którym nie chcą burek i czadorów (choć poza niektórymi turystkami z krajów arabskich nikt ich nie nosi), a inne sposoby zasłaniania twarzy, na demonstracji czy meczu, też są przez państwo niezbyt lubiane, obowiązek zasłaniania twarzy brzmi jak złośliwość losu.